Legenda o sierotce Gertrudzie

Wrzesień tego roku był ponury i dżdżysty. Liście drzew wprawdzie prześcigały się w przybieraniu coraz to jaskrawszych kolorów i ciekawych wzorów, lecz jak wszystko wokół tonęły w strużkach zimnego deszczu i w błocie. Mimo tak paskudnej pogody duktem wśród lasów wędrowała sierotka. Na imię dała jej matula Gerda. Sierotka szła opatulona w ciepłą, choć nieco zdartą chustę, którą trzy dni wcześniej szczęśliwie znalazła przy drodze. Szła i myślała o swej przeszłości. – Ech, gdyby matula żyła. Źle by ze mną nie miała. Ja na racach bym ją nosiła. W piecu paliła. Strawę bym jej gotowała. W domu posprzątała. – myślała sobie biedna Gerda. Niestety, matula zmarła jej z osiem zim wcześniej. Gerda prawie jej nie pamiętała Tylko ta melodia… Ta, co to ją mamusia do snu nuciła. Melodia, której Gerda nigdy nie zapomni… – Aaa… Aaaaa… Aaaaaaaaa… – nuciła dziewczynka, pochlipując cicho. Tatko… też był kochany. Starał się zawsze znaleźć czas dla swej córeczki. Z myślą o niej poszukał sobie drugiej żony. Macocha jednak nie była dla Gerdy dobra. Miała swoje dzieci, które kochała o wiele mocniej i które, rozpieszczane przez matkę, nigdy nic nie robiły, wysługując się tylko Gerdą. – Gerda! Ty leniu obrzydliwy! – krzyczała macocha – nie widzisz, że drewna już brakło? Pochorujemy się tu przez ciebie i poumieramy, jak Twoja matka! I Gerda szła w deszcz, czy śnieg, dzień, czy noc do drewutni, nanosić drewna do domu. A inne dzieci śmiały się i drwiły z niej. Tatko tylko przytulał ją, głaskał po głowie i… nie odzywał się. I on czule wspominał swą pierwszą żonę. Ech… Sieroca dola. Latem tego roku i Tatkę zabrał Pan Bóg. Teraz pewnie razem z mamą śpiewają w anielskich chórach. A biedna sierotka? Macocha wpierw przegoniła ją do drewutni, żeby tam spała. Potem… stwierdziła, że szkoda dla niej strawy i przegnała „darmozjada”. I tak zaczął się tułaczy los dziewczynki. Droga wiła się przez las i ciągnęła niemiłosiernie. Sporo czasu straciła sierotka siedząc pod drzewem, by przeczekać największy deszcz. Teraz spieszyła się bardzo i co chwila wypatrywała końca lasu, bo znak to by był, że do grodu niedaleko. Tak mówili jej ludzie, co to pozwolili przespać się tej nocy na sianie. – Prosto drogą, aż do rozstajów. Tam w prawo… – podniosła rękę, żeby się przeżegnać i upewnić, która to prawa – i prosto, hen w las. Jak się las skończy, to za wzgórzem już będzie widać Sołdzin. Gerda po kilku tygodniach tułaczki bez celu postanowiła iść do Sołdzina. Brandenburczycy, co zajęli przed laty te ziemie, postanowili tam ponoć wielkie miasto wybudować i stolicą je obrać. Budowa miasta ponoć się posuwa w niesamowitym tempie. Może i dla biednej sieroty znajdzie się tam jakaś robota i kawałek dachu nad głową… – Żeby tylko zdążyć przed zmrokiem. Aż straszno pomyśleć, że w tym lesie miałabym zostać na noc. Jakiś diabeł, płanetnik, czy kto wie co jeszcze z pewnością napadłby biedną sierotę. A słońce już dawno stoczyło się z wyżyn, ku zachodowi. Przynajmniej tak można było przypuszczać, bo słońca nikt, a sierotka na pewno, nie widział od kilku dni. Tylko deszcz i deszcz… Nareszcie. Zajaśniało na końcu drogi. – Czy to już koniec lasu, czy tylko jakaś polana? – Zatrwożyła się sierotka swej myśli Podbiegła. Na szczęście to koniec lasu. Nie było jednak widać jeszcze grodu. – Pewnie za tą górką już zobaczę Sołdzin. I rzeczywiście. Droga wspinała się na górkę, z której roztaczał się piękny, choć dziwny nieco widok. Gertruda aż krzyknęła z radości. Przed nią, pomiędzy dwoma jeziorami, wznosił się warowny gród… Na niewysokim wzgórzu wybudowany był kościół, a wokół niego nieco znacznych domostw, otoczonych wspólnie wysokim wałem usypanym z ziemi, a wzmocnionym kołkami. Poniżej, opadając w stronę wielkiego jeziora, ciągnęło się podgrodzie. Bezładnie pobudowane drewniane chałupy rybaków i rzemieślników z podgrodzia otoczone były palisadą, a dodatkowo bronione przed złymi ludźmi i zwierzętami przez brzeg jeziora i wypływającą z niego rzeczkę. Nie to jednak nadawało widokowi niesamowitości. Oto wokół całego grodu wytyczono wielkie koło, oparte z jednej strony o brzeg rzeki, które powoli wznosiło się kamiennym murem ku niebu. Mur nie był jeszcze wysoki, ale w niektórych miejscach już zaczynał przerastać drzewa, rosnące nieopodal niego. W trzech miejscach budowano wielkie bramy. Jedna z nich wznosiła się w miejscu, gdzie droga, którą szła Gerda, znikała między murami. Gertruda pobiegła co sił w nogach. Za jeziorem dostrzegła na czerwono zabarwione chmury. – To znak, że już zmierzcha. Zaraz zamkną bramy i nie zdążę wejść do miasta… – pomyślała. Minęła będącą najwyraźniej wciąż w trakcie budowy murowaną z równych, czerwonych kamieni bramę, której jeszcze nikt nie pilnował i podbiegła do starej, drewnianej bramy grodu, wchłoniętego przez budujące się miasto. Brama była już zamknięta… – Panie strażniku! – krzyknęła z całych sił Gerda w stronę wąsistego jegomościa stojącego na wieży obserwacyjnej. – Otwórzcie, proszą was, wpuśćcie biedną sierotę. Co ja tu sama zrobię? Źli ludzie napadną. albo diabeł jaki. Kto mnie wtedy obroni? – Idź precz dziewczyno! – odkrzyknął groźnie strażnik. – Otwieramy jutro rano. Wtedy sobie wejdziesz do grodu. Teraz już za późno. I poszła przestraszona dziewczynka od bramy, by rozejrzeć się za jakimś miejscem na nocleg. W obrębie nowo budowanych murów nie było żadnego drzewa, pod którym mogłaby się schronić przed deszczem, który znów się rozpadał. Przed ceglaną bramą jednak widziała rosnące przy drodze dwa buki. Tam też skierowała swe kroki. – Ot, sieroca dola. Dobre i to. Resztki liści na gałęziach ochronią mnie przed deszczem. Świeże liście, które wiatr już postrącał będą mym posłaniem, a ten oto kamień – poduszką. – powiedziała do siebie Gertruda i zasnęła… Nagle, w samym środku ciemnej nocy… Sen to, czy zjawa? Jakiś blask, jakiś mężczyzna w lśniącej, długiej białej szacie podchodzi do sierotki. Gertruda usiadła i przetarła oczy. Nie, nie wydawało jej się. To nie sen. To naprawdę… Mężczyzna podszedł bliżej i odezwał się spokojnym głosem. – Nie lękaj się Gerdo. Nie stanie ci się krzywda. Modlitwy twoich rodziców i twa dobroć sprawiły, że przyszedłem cię obdarować. Spójrz na ten kamień. Ten, na którym wsparłaś głową do snu. Pod nim ukryłem dla ciebie garniec złotych monet. Jeśli je odkopiesz, żyć będziesz w dostatku do końca życia. Pamiętaj jednak, by pozostać zawsze taką pracowitą i dobrą dziewczynką, jak do tej pory. W innym przypadku skarb zniknie. – Dobrze panie, ale kim jesteś? Mężczyzna uśmiechnął się, podniósł prawą rękę do góry i… zniknął. Nie zniknął jednak blask. Po chwili pojawiły się wokół drzew dziesiątki aniołów, śpiewając ” Alleluja, Alleluja… ” A wśród nich Gerda zobaczyła i mamusię i tatusia, uśmiechających się wesoło. Takich młodych… Po chwili zapadła ciemność. Gertruda długo myślała o tym, co zobaczyła. Już nie mogła zasnąć. Jeśli to był sen, to czemu nie śpi. A jeśli prawda? Wciąż nie mogła w to uwierzyć. Kamień, pod którym miał być ukryty skarb był zbyt duży, żeby sama mogła go ruszyć. Co robić… Gdy nastał ranek Gerda ruszyła w stronę bram grodu. Strażnik wyglądał jakoś inaczej. A może to był inny… Dziewczynka weszła przez bramę nie zaczepiana przez nikogo. Szła uliczką wśród drewnianych domów, aż dotarła do głównego placu, na którym rozłożyły się kolorowe kramy. Wszystko tam można było kupić… Ubrania, buty, chusty, drewniane łyżki, garnki lepione z gliny, a nawet zrobione z metalu, jedzenie… No właśnie. Gerda przypomniała sobie, że od dwóch dni nic nie jadła, poza odrobiną przypalonej kaszy, którą wczoraj rano gospodyni, u której spała wysypała psu. Zatrzymała się przed stoiskiem z chlebem. Przeróżne tam były smakołyki. Chleb duży i mniejszy, i kogutki zrobione z ciasta chlebowego. Różności. Dziewczynka patrząc na to wszystko przełykała ślinę… – A czyja ty jesteś dziewczyno? – zagadnęła do niej tęga kobieta, sprzedająca pieczywo. – Nie znam cię. Ty z Sołdzina? – Nie, dobra pani. – odpowiedziała sierotka. – Jestem sierotą, nazywają mnie Gerda. Dopiero dziś przyszłam do tego grodu i szukam pracy. – Pracy? – zaśmiała się kobieta. – A co ty chudzino potrafisz zrobić? – A w gospodarstwie i w domu to wszystko… I w piecu napalić, i drzewa urąbać, strawę ugotować, przypilnować dzieci. – Dobra… Przyjmę cię na parę dni, na próbę. Dostaniesz kąt do spania i miskę jadła. Jak udowodnisz, ze robotna jesteś, to zostaniesz, jak nie… to przegonię. – Kobieta groźnie machnęła ręką gdzieś w dal. – Teraz siadaj tu, na zydlu. Masz, zjedz coś, bo ci oczy pękną jak tak się będziesz gapiła… – podała jej kawał chleba. – Za jakiś czas przyjdzie tu Franek. Zaprowadzi cię do naszego domu. Posprzątaj tam. Potem, jak wrócę, pogadamy. Gerda usiadła, szczęśliwa, nic nie mówiąc. Łapczywie zjadła chleb i poczęła się rozglądać ciekawie dookoła. Gdy słońce stało już wysoko na niebie (a pokazało się nieco tego dnia) przyszedł Franek – syn piekarza i kobiety, która przyjęła Gerdę na służbę. Zaprowadził ją do domu na podgrodziu, opowiadając po drodze o rozbudowie Sołdzina. – Tu ma być droga, wzdłuż której będzie się budować domy – może i z kamienia, albo z cegieł. Tam ma stanąć zamek dla Margrabiego. To Pan tych okolic. Tam, gdzie teraz targ, tam będzie ratusz, a domy dookoła będą wyburzone i będzie wielki plac – rynek. Gertruda przysłuchiwała się z ciekawością słowom Franka. Cieszyła się, ze tak dobrze zaczął się jej dzień w Sołdzinie. O nocnym spotkaniu z dziwnym panem wolała nikomu nie mówić. Kiedyś sprawdzi, co jest pod głazem… Kilka lat później Gertruda wciąż mieszkała u piekarzy w Sołdzinie. Wyrosła na piękną i pracowitą dziewczynę. Od początku zaprzyjaźniła się z Frankiem, który teraz, jako czeladnik u swego ojca, pracował w piekarni. Teraz, gdy została jego żoną, doszła do wniosku, że czas z kimś się podzielić tajemniczym spotkaniem. Zaprowadziła Franka za mury miasta, pod dwa rozłożyste buki i opowiedziała o blasku, który zobaczyła w środku nocy, o mężczyźnie w białych szatach, o jego słowach i o aniołach. – A nie pomyślałaś, że to był sam Pan Jezus? – spytał Franek – Pomyślałam, – odparła Gertruda. – ale mi, biednej sierocie miałby się Bóg ukazywać. Wolałam nawet o tym nie myśleć. Zresztą, nie wiem, czy to był sen, czy jawa. – Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Franek nie czekał długo. Zawsze prędko przechodził od słów do czynów. Skrzyknął dwóch parobków, którzy pracowali w piekarni jego ojca. Odsunęli wielki kamień, chwycił łopatę… Już po trzech machnięciach coś zgrzytnęło. – To jakiś garnek – krzyknął do żony. A w garnku… pełno złotych monet. Gerda i Franek długo myśleli, co z tymi pieniędzmi zrobić. W końcu mieli co jeść, mieli gdzie mieszkać. – Postawimy, tam pod bukami, kaplicę. -powiedziała Gertruda. – Skoro pieniądze te od Boga pochodzą, to niech jemu służą. A jak zostanie, to i szpitalik dla ciężko chorych i potrzebujących obok stanie. Franek zgodził się z ukochaną żoną. I tak oto powstała kaplica, stojąca za murami Sołdzina, który dziś Myśliborzem się zwie. Jeszcze za życia miejscowi nazywali Gertrudę świętą. Toteż, po jej śmierci, kaplicę nazwali imieniem jej patronki – świętej Gertrudy.

Na podstawie znanej legendy o powstaniu myśliborskiej kaplicy św. Gertrudy  – Rafał Topolski

Tekst legendy pochodzi z kwartalnika regionalnego „Z biegiem Myśli” nr 7. Dziękuję serdecznie autorowi za pozwolenie umieszczenia legendy w serwisie.

Author: RafS

W 2004 roku przyszło mu do głowy stworzyć Spacerkiem po Myśliborzu - efekty widzimy do dziś;-)

Share This Post On

2 komentarze

  1. pbos pisze:Bardzo fajna raelcja, to miło, że dzielisz się z nami zdobytą tam wiedzą:)Pozdrawiam

    Post a Reply

Submit a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.